poniedziałek, 19 lipca 2010

Bez zaskoczeń. Cocorosie - "Grey Oceans"

Siostry Cassidy dojrzały. Wyrosły z młodzieńczych czasów eksperymentowania. Czwarty album Cocorosie to jednocześnie pierwsze wydawnictwo które zaskakuje... brakiem zaskoczeń. Wszystko tutaj jest bardzo, oczywiście jak na siostry Cassady, ułożone i zwyczajne. Co nie znaczy, że gorsze.

Wokalistki znane są przede wszystkim z ogromnej dawki energii, którą doskonale widać przede wszystkim na koncertach, z tego, że potrafiły zaskoczyć używaniem niecodziennych instrumentów czy ciekawym wizerunkiem, ale przede wszystkim z odwagi, z jaką interpretowały wokalnie utwory. Tego wszystkiego na płycie "Grey Oceans" raczej nie znajdziecie.

Czwarty krążek CocoRosie to jednocześnie pierwsza płyta zespołu wydana pod nowymi barwami. Po plajcie ich dotychczasowej wytwórni, Touch and Go, dziewczyny zostały przygarnięte przez giganta Sub Pop. Co jeszcze warto dodać o krążku przy okazji jego genezy, to fakt, że powstawał on w kilkunastu miejscach na globie, m.in. w Buenos Aires, Berlinie, Nowym Jorku, Melbourne, Paryżu... Jednak różnorodność miejsc nie idzie w parze, z różnorodnością muzyczną. Co tu akurat nie jest absolutnie żadnym minusem.

To, co pierwsze przychodzi na myśl, po wysłuchaniu tych trzech kwadransów muzyki, to porządne brzmienie i swoista... dorosłość wokalistek. Najlepiej brzmią fortepianowe ballady z wokalną narracją na pierwszym planie i operowym "zawodzeniem" w tle. Choć trochę to przypomina Bjork lub Joannę Newsom i wcale, co już zostało wspomniane, nie zaskakuje.
Prócz królującego fortepianu, zdarzają się też motywy etniczne, czy elektroniczne, w postaci ciekawych, klubowych mantr.

Ale największe wrażenie na krążku robi, pochodzący z lat 70. głos matki sióstr Cassidy, śpiewającej córkom kołysanki.

"Grey Oceans" to nie jest płyta w żaden sposób przełomowa w dorobku sióst Cassidy. Ale jest na tyle porządna, że warta zakupu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz